Opowiadanie dedykuję wszystkim, którzy uważnie przeczytali poprzedni wpis na tym blogu. :)
-------------------------------------------------------------------------------------------------------
Był bardzo wierzącym człowiekiem. Religia i kościół zajmowały bardzo ważne miejsce w jego życiu. Praktycznie od zawsze marzył o kapłaństwie. Obserwował księży ze swojej parafii licząc na to, że kiedyś będzie jednym z nich. Jednak jego rodzice i dwaj bracia byli w przeciwieństwie do niego zdeklarowanymi ateistami. Często wyśmiewali się z niego i jego religijności nazywając go czarną owcą rodziny. On jednak nigdy się tym nie przejmował. Zaangażował się w służbę Bogu do tego stopnia, że wkrótce kościół stał się jego drugim domem. Kiedy tylko skończył liceum, złożył papiery do seminarium duchownego. Wiedział doskonale, jak na tę wieść zareaguje jego rodzina, dlatego też utrzymywał ten fakt w tajemnicy tak długo, jak tylko to było możliwe. Powiedział rodzicom o wszystkim telefonicznie, tuż po przeprowadzce do seminarium. Oczywiście wzbudziło to w nich dziką wściekłość. Kazali mu natychmiast wracać do domu, jednak nie posłuchał ich. Rodzice pojechali więc do seminarium i próbowali się do niego dostać. W końcu syn wyszedł do nich. Okazało się, że rodzice w ogóle nie zamierzali z nim rozmawiać. Chcieli go tylko zabrać do domu, gdzie planowali wybyć mu z głowy studia w seminarium duchownym. On jednak nie miał najmniejszego zamiaru wracać do domu. Rodzice zagrozili mu więc, że następnym razem odwiedzą go jego dwaj bracia i inaczej z nim porozmawiają. Znając swoich braci, spodziewał się ostrej bójki. Nie odezwał się jednak. Bez słowa wrócił do budynku seminarium. Tam okazało się, że pośrednimi świadkami jego rozmowy z rodzicami było kilku jego kolegów i jeden z księży- wykładowców. Opowiedział im więc o swojej rodzinie i o tamtej rozmowie. Obiecali mu, że w razie czego pomogą mu obronić się przed jego braćmi. Następnego wieczoru, kiedy modlił się w swoim pokoju, usłyszał głośne pukanie do drzwi. Z niepokojem w sercu powoli je otworzył. Na szczęście za drzwiami stała grupka jego kolegów z roku. Oznajmili mu, że wyjaśnili sobie wszystko z jego braćmi i, że jego rodzinka będzie musiała jeszcze raz przemyśleć sobie swój stosunek do niego, jego wiary i studiów w seminarium. Kilka dni później otrzymał list od swoich rodziców. Stwierdzili w nim jednoznacznie, że musi wybrać pomiędzy nimi a kapłaństwem. List ten wywołał w nim szok i wielki smutek. Wiedział bowiem, że nie jest w stanie zrezygnować z raz obranej przez siebie drogi, która jest dla niego w końcu całym jego życiem. Pomimo, że stracił rodzinę, zyskał coś, co było jego zdaniem dużo cenniejsze: sens własnego życia...
Święcenia kapłańskie były dla niego wyjątkowym przeżyciem. Żałował, że nie pojawił się na nich nikt z jego rodziny. Uważał, że tak śliczna i cudowna w swojej oprawie uroczystość mogłaby ich przekonać do tego, co chce robić w życiu. Wkrótce okazało się, że jest wręcz urodzonym księdzem. Dzięki temu, jak rozmawiał z ludźmi i co robił dla kościoła, stał się wkrótce wielkim autorytetem wśród miejscowej społeczności. Często powtarzał sobie, że teraz jego rodziną są wszyscy wierzący z jego parafii i to podnosiło go na duchu. Czasem tylko smucił się na myśl o swoich rodzicach i braciach. Wiedział aż za dobrze, że nie ma żadnego wpływu na innych ludzi, ale czasami łudził się myślą, że może jednak kiedyś się do niego odezwą i podadzą mu ręce na zgodę. Pewnego dnia pojawiła się w kościele pewna dziewczyna, która wydawała mu się wyjątkowo znajoma. Powiedziała mu, że jest jego bratanicą i, że jest całkowicie po jego stronie. Poprosiła go też o możliwość utrzymywania ze sobą kontaktu. Po raz pierwszy od dawna ktoś sprawił, że czuł on się na prawdę szczęśliwy. Zyskał kontakt z niewielką częścią rodziny, tak bardzo jednak ważną dla niego. Jakiś czas później dowiedział się, że jego bratanica wybrała stan zakonny. Nie wyjawiła mu, jak na tę wieść zareagował jej ojciec. Spodziewał się jednak po nim bardzo surowej reakcji. On zaś każdego wieczoru modlił się o to, aby jego rodzina zmieniła się na lepsze...
Ksiądz (opowiadanie)
Opowiadanie dedykuję wszystkim, którzy uważnie przeczytali poprzedni wpis na tym blogu. :)
-------------------------------------------------------------------------------------------------------
Był bardzo wierzącym człowiekiem. Religia i kościół zajmowały bardzo ważne miejsce w jego życiu. Praktycznie od zawsze marzył o kapłaństwie. Obserwował księży ze swojej parafii licząc na to, że kiedyś będzie jednym z nich. Jednak jego rodzice i dwaj bracia byli w przeciwieństwie do niego zdeklarowanymi ateistami. Często wyśmiewali się z niego i jego religijności nazywając go czarną owcą rodziny. On jednak nigdy się tym nie przejmował. Zaangażował się w służbę Bogu do tego stopnia, że wkrótce kościół stał się jego drugim domem. Kiedy tylko skończył liceum, złożył papiery do seminarium duchownego. Wiedział doskonale, jak na tę wieść zareaguje jego rodzina, dlatego też utrzymywał ten fakt w tajemnicy tak długo, jak tylko to było możliwe. Powiedział rodzicom o wszystkim telefonicznie, tuż po przeprowadzce do seminarium. Oczywiście wzbudziło to w nich dziką wściekłość. Kazali mu natychmiast wracać do domu, jednak nie posłuchał ich. Rodzice pojechali więc do seminarium i próbowali się do niego dostać. W końcu syn wyszedł do nich. Okazało się, że rodzice w ogóle nie zamierzali z nim rozmawiać. Chcieli go tylko zabrać do domu, gdzie planowali wybyć mu z głowy studia w seminarium duchownym. On jednak nie miał najmniejszego zamiaru wracać do domu. Rodzice zagrozili mu więc, że następnym razem odwiedzą go jego dwaj bracia i inaczej z nim porozmawiają. Znając swoich braci, spodziewał się ostrej bójki. Nie odezwał się jednak. Bez słowa wrócił do budynku seminarium. Tam okazało się, że pośrednimi świadkami jego rozmowy z rodzicami było kilku jego kolegów i jeden z księży- wykładowców. Opowiedział im więc o swojej rodzinie i o tamtej rozmowie. Obiecali mu, że w razie czego pomogą mu obronić się przed jego braćmi. Następnego wieczoru, kiedy modlił się w swoim pokoju, usłyszał głośne pukanie do drzwi. Z niepokojem w sercu powoli je otworzył. Na szczęście za drzwiami stała grupka jego kolegów z roku. Oznajmili mu, że wyjaśnili sobie wszystko z jego braćmi i, że jego rodzinka będzie musiała jeszcze raz przemyśleć sobie swój stosunek do niego, jego wiary i studiów w seminarium. Kilka dni później otrzymał list od swoich rodziców. Stwierdzili w nim jednoznacznie, że musi wybrać pomiędzy nimi a kapłaństwem. List ten wywołał w nim szok i wielki smutek. Wiedział bowiem, że nie jest w stanie zrezygnować z raz obranej przez siebie drogi, która jest dla niego w końcu całym jego życiem. Pomimo, że stracił rodzinę, zyskał coś, co było jego zdaniem dużo cenniejsze: sens własnego życia...
Święcenia kapłańskie były dla niego wyjątkowym przeżyciem. Żałował, że nie pojawił się na nich nikt z jego rodziny. Uważał, że tak śliczna i cudowna w swojej oprawie uroczystość mogłaby ich przekonać do tego, co chce robić w życiu. Wkrótce okazało się, że jest wręcz urodzonym księdzem. Dzięki temu, jak rozmawiał z ludźmi i co robił dla kościoła, stał się wkrótce wielkim autorytetem wśród miejscowej społeczności. Często powtarzał sobie, że teraz jego rodziną są wszyscy wierzący z jego parafii i to podnosiło go na duchu. Czasem tylko smucił się na myśl o swoich rodzicach i braciach. Wiedział aż za dobrze, że nie ma żadnego wpływu na innych ludzi, ale czasami łudził się myślą, że może jednak kiedyś się do niego odezwą i podadzą mu ręce na zgodę. Pewnego dnia pojawiła się w kościele pewna dziewczyna, która wydawała mu się wyjątkowo znajoma. Powiedziała mu, że jest jego bratanicą i, że jest całkowicie po jego stronie. Poprosiła go też o możliwość utrzymywania ze sobą kontaktu. Po raz pierwszy od dawna ktoś sprawił, że czuł on się na prawdę szczęśliwy. Zyskał kontakt z niewielką częścią rodziny, tak bardzo jednak ważną dla niego. Jakiś czas później dowiedział się, że jego bratanica wybrała stan zakonny. Nie wyjawiła mu, jak na tę wieść zareagował jej ojciec. Spodziewał się jednak po nim bardzo surowej reakcji. On zaś każdego wieczoru modlił się o to, aby jego rodzina zmieniła się na lepsze...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Właściwie komentarz do tego artykułu wpisałem już w „Upadłym ministrancie” . Temat ten sam tylko że widziany z odwrotnej strony. Nasuwa podobne skojarzenia. Mogę z kimś podyskutować ale nie publicznie. Znam trochę to podwórko z autopsji i z życia. Mogę tu ewentualnie tylko dodać że alkohol wśród tzw. wierzących nie niczym niezwykłym, nienormalnym, wszelkie zboczenia również, może tylko w mniejszym natężeniu ale ….kto mi np. odpowie dlaczego jeden człowiek może drugiemu człowiekowi odpuścić winy za grzechy, które nierzadko są bardzo ciężkie. Czy to nie czyni wyznawanej wiary w kościół niewiarygodną? Takich pytań i wątpliwości jest całe mnóstwo… ale pomińmy je, przynajmniej chwilowym, milczeniem. Pozdrawiam serdecznie czytających…….
OdpowiedzUsuńWiara i religia zawsze przynosi wątpliwości i pytania. Nawet, jeśli w pierwszym zachwycie całkowicie się jej oddajemy, po jakimś czasie muszą się one pojawić. To jest całkowicie normalne, przynajmniej u ludzi używających rozumu. Z resztą... niektórzy uważają, że bez wątpliwości nie będzie prawdziwej wiary.
UsuńTo opowiadanie dało mi do myślenia w wielu aspektach. Rodzina ateistyczna, stanowcza w swoich poglądach i dziecko z łaską wiary, z autentycznym powołaniem. Zatem nie wychowanie czyni nas wierzącymi lub nie, choć wychowanie w wierze znacząco zwiększa taką szansę. Zawziętość rodziny, która wolała wyrzec się jednego ze "swoich" niż próbować pojąć jego pobudki jest dla mnie niezrozumiała. Oczywiście mogę mówić tylko za siebie ale nigdy nie odrzuciłabym dziecka dlatego, że wybrało własną drogę, nawet skrajnie różną od mojej wizji. Może gdyby ten syn był jedynakiem, rodzice nie zrezygnowaliby tak szybko z niego. Znałam kiedyś chłopaka, którego rodzice nie chcąc by poszedł do seminarium poprosili by sprawdził siłę swojego powołania i poszedł na inne studia. Jeśli po roku nadal będzie chciał pójść do seminarium, tak się stanie. Był to ich jedyny syn, może gdyby miał braci rodzice nie przywiązywaliby tak dużej wagi do jego wyborów. To oczywiście tylko przypuszczenie, może ilość dzieci nie ma jednak znaczenia. Jedno co wiem na pewno, to fakt, że poczucie odrzucenia nie opuściło tego człowieka już nigdy. Mógł się pogodzić, wybaczyć ale nigdy nie wyzbył się tego uczucia i nawet największe uznanie wśród wiernych nie mogło tego zrekompensować.
OdpowiedzUsuńOdrzucenie rodziny to jedna z najbardziej przykrych rzeczy, jakie mogą spotkać człowieka. I realna obawa wielu ludzi. Czasami, z obawy przed takim odrzuceniem, ludzie są gotowi na wiele wyrzeczeń. Pytanie jednak, czy warto? Nie wiem, czy jest jakikolwiek sens w poświęcaniu samego siebie i swoich ideałów z obawy przed cudzym odrzuceniem.
UsuńTo zależy czyjego odrzucenia się obawiamy. Nie ma sensu rezygnowanie z bycia sobą ze strachu przed odrzuceniem przez jakąś grupę, choć i do tego trzeba dojrzeć. Czym innym jest jednak odrzucenie przez rodziców, czego ten chłopak doświadczał od dzieciństwa.Oczywiście zawsze warto iść swoją drogą ale koszty psychiczne mogą być zbyt ciężkie do udżwignięcia.
UsuńDokładnie, przede wszystkim zawsze trzeba być sobą. Udawanie kogoś, kim się nie jest, żeby zadowolić ludzi, to głupota. Zwłaszcza, że zawsze znajdzie się osoba, która będzie z czegoś niezadowolona. Nigdy nie dogodzisz wszystkim :)
Usuń